Berlinale 2013: W imię… prawdy
09|02|2013
W konkursie głównym 63. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie znalazł się najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej „W imię…”. Przebieg festiwalu relacjonuje dla nas Sebastian Smoliński z „Głosu Dwubrzeża”.
Jeśli kinoman to zwykle amator ciemnych pomieszczeń, w których może oddać się bezgrzesznemu podglądaniu ulubionych aktorów, to ulice Berlina usprawiedliwiają taką postawę. Berlinale ruszyło z kopyta, z towarzyszeniem okazjonalnych opadów, które zamieniły miasto w okrągłą kulę ze śnieżynkami. Kiedy po kluczeniu między różnymi obiektami festiwalowymi dotrze się wreszcie na pokaz, pozostaje otrzepać się z białego puchu i zanurzyć we współczesne kino.
Pierwszym filmem konkursowym, który obejrzałem, było wyczekiwane nad Wisłą „W imię…” Małgośki Szumowskiej. Wreszcie polski film znalazł się w konkursie głównym, ciekawe jednak, jakie były powody takiej selekcji. Może jednym z nich było ogrywanie „katolickości” naszego kraju? Wszak film o wiejskim księdzu, który wypiera własny homoseksualizm i w jednej ze scen tańczy po pijaku z portretem Benedykta XVI, wydaje się trafnym podsumowaniem naszej wysychającej wiary.
Jednak wbrew pozorom, nie jest to film antyklerykalny. Grający kapłana Andrzej Chyra to dla byłych wychowanków poprawczaka, którymi się opiekuje, świetny towarzysz zabaw i rozmów. Ksiądz-łata, który uprawia jogging, chodzi przeważnie bez sutanny i wzbudza apetyt jedynej żeńskiej bohaterki filmu (wyjątkowo bezbarwna i zagubiona Maja Ostaszewska). Takie postaci wytwarzało klasyczne Hollywood, by przywołać choćby Binga Crosby’ego w „Idąc moją drogą” Leo McCareya z 1944. Nawet kościelne szychy, które decydują o przydziale parafii, mają w tym filmie wzbudzającą ukojenie twarz Olgierda Łukaszewicza.
W tej układance, którą rozświetlają świetne zdjęcia Michała Englerta o barwie przepalonej słońcem słomy, problemem jest sam ksiądz. Tak jak postać Andrzeja Chyry znęca się nad sobą, odmawiając sobie spełnienia, tak Szumowska manipuluje opowieścią, żebyśmy przypadkiem nie zbliżyli się do pragnień bohatera. „W imię…” deklaruje niemożliwość nawiązania przez księdza jakiejkolwiek relacji z mężczyzną, by w finale zaskoczyć nas czymś na kształt satysfakcjonującego zakończenia. Nie wypada zdradzać szczegółów, powiem tylko, że tworzy się dzięki temu grzeszny, homoseksualny kryminał w typie „Kto zabił?” (z jednym trupem po drodze), ale pytanie o morderstwo podmienione jest na pytanie o to, kto kogo kochał.
Szumowska ma świetne wyczucie rytmu i nawet, jeśli czasem dramat rozwija się zbyt jednoznacznie, ma w sobie potencjał. Nie żądam od razu obscenicznego Almodovara à la polonaise, ale czy na tapecie komputera księdza musi znajdować się obrazek nielogicznych schodów Eschera, tłumaczący jego zapętlenie się we własnej stłumionej żądzy i brak woli podjęcia jakiejkolwiek decyzji?
Na obrzeżach Berlinale znalazłem z kolei niszową perełkę – „Kuzyna Julesa” Dominique’a Benichetiego z 1973, który po odrestaurowaniu przebija się wreszcie do świadomości kinomanów. Ta skromna fabularnie, quasi-dokumentalna opowieść o małżeństwie starych wieśniaków z Burgundii, wyprzedza o dobre kilkanaście lat tzw. „slow cinema”, czyli popularne dziś kino w wolnym tempie, którego patronem jest Węgier Béla Tarr (m.in. „Koń turyński”). Benicheti przygląda się powszednim czynnościom, nie narzucając przy tym widzowi głębszych sensów – skupiona i wyciszona obserwacja jest dla niego celem samym w sobie.
Film rozpoczyna się długą sekwencją, w najdrobniejszych szczegółach pokazującą pracę kowala. Rytuał kucia żelaza sfilmowany jest w szerokim ekranie i kolorze. Niezliczone zbliżenia nie tyle oddają trud pracy, co zafascynowanie magią, jaka rodzi się w roznieconych płomieniach i rozgrzanym do czerwoności metalu, podatnym na wszelką obróbkę. Benicheti planował podobno kręcić w trójwymiarze: ten zamiar nie dziwi, zważywszy na epicką skalę tej intymnej historii. Zdjęcia trwały 5 lat, podczas nich zmarła żona kowala, po której pustka staje się dominującą nutą w drugiej części filmu. Tak być może wyglądałaby rustykalna „Miłość” Hanekego, okraszona wiejskimi plenerami i większą wiarą w sens codziennego życia.
Sebastian Smoliński