Królewicze Obrazu i Złota Żaba. Festiwal Plus Camerimage 2012
04|12|2012
Festiwal Plus Camerimage 2012 w relacji Sebastiana Smolińskiego z „Głosu Dwubrzeża”.
Głód taśmy i mieszane uczucia w stosunku do kamer cyfrowych to tylko jeden z wątków tegorocznego Camerimage. Ten ważny festiwal jest także wyjątkową na świecie imprezą poświęconą autorom zdjęć filmowych. Kamera stanowi tutaj obiekt kultu. Szczególnie nostalgiczny charakter miało firmowe stanowisko Panavision, na którym eksponowano unikalny model Super Panavision 70 – zabytkowe niemal monstrum, którym sfilmowano między innymi „Lawrence’a z Arabii” i „My Fair Lady”. Obydwa należą do klasyków szerokiego ekranu z lat 60.
Do Mekki operatorów przyjeżdżają najwięksi wieku kinematografii. Na korytarzach festiwalowych, mijając wystawy najnowszych kamer, można było natknąć się między innymi na legendę Hollywoodu Haskella Wexlera, zobaczyć i posłuchać Christophera Doyle’a, Stephena Goldblatta, Arthura Reinharta i Dicka Pope’a. To święto tych, którzy w głównej mierze odpowiadają za wizualny powab filmów. Przez tydzień, uczestnicząc w dyskusjach i seminariach, potwierdzają oczywistą prawdę, że kino nie kończy się i nie zaczyna na przyklejonym do tytułu filmu nazwisku reżysera.
Rangę Camerimage można poznać po obsadzie konkursu głównego. W tym roku wielkie produkcje skrojone pod Oscara sąsiadowały z obrazami czekającymi dopiero na odkrycie. Wśród tych pierwszych znalazły się filmy ambitne: wspaniały „Mistrz” Paula Thomasa Andersona ze zdjęciami Mihaia Malaimare’a Jr. i kłopotliwa, kiczowata i urzekająca zarazem przeplatanka 6 historii dziejących się w różnych momentach historycznych – „Atlas chmur” rodzeństwa Wachowskich i Toma Tykwera, do którego zdjęcia zrobili Frank Griebe i John Toll. Złotą Żabę otrzymała jednak kanadyjska „Wiedźma wojny”, operatora Nicolas Bolduca. Dziejąca się w Afryce opowieść dziewczynki o jej skrajnych przeżyciach i indoktrynacji przez uzbrojonych partyzantów, skierowana do jej mającego się wkrótce narodzić dziecka, zachwyciła jury pod przewodnictwem Joela Schumachera.
Bardziej cieszy mnie jednak druga i trzecia nagroda. Srebrna Żaba powędrowała do pokazywanego na Dwóch Brzegach „Holy Motors” w reżyserii Leosa Caraxa. Autorzy zdjęć Yves Cape i Caroline Champetier sprostali misji niemożliwej. Nakręcili na cyfrowej kamerze kalejdoskopową wariację z naczelnym tematem płynności ludzkiej tożsamości. Pan Oscar wciela się w różne postaci, od żebraka po umierającego staruszka i zawodowego mordercę, uosabiając różne gatunki filmowe i stylistyczne światy. Eklektyczne „Holy motors” jest najbardziej wizjonerskim filmem roku i zarazem precyzyjnie zainscenizowanym prezentem dla tych, którzy dzieła ekscentrycznego nie skreślają z góry jako formalnego popisu.
Irańska „Pora nosorożca”, laureat Brązowej Żaby ze zdjęciami Touraja Aslaniego, stanowi metaforyczne odbicie świetnego dramatu sensacyjnego Bena Afflecka „Operacja Argo”, również uczestnika konkursu. W filmie Amerykanina rewolucja w Iranie w 1979 zmusza wywiad do opracowania strategii przetransportowania do Stanów 6 obywateli USA z kanadyjskiej ambasady, w której schronili się po zamieszkach. Kamuflaż będzie zaskakujący. Podając się za ekipę zamierzającą kręcić w Iranie film science-fiction i szukającą dogodnych lokacji, użyją popkultury jako broni pozwalającej na zbratanie się z muzułmanami.
Optymizmu brak w „Porze nosorożca”, pokazującej cenę, jaką za rewolucję zapłacili poeta i jego małżonka. Oparta na dziennikach kurdyjsko-irańskiego poety Sadegha Kamangara opowieść skąpana jest w intensywnych brązach i zgniłych zieleniach. Uwolniony po 30 latach więzienia poeta odbywa wędrówkę po własnej pamięci, której podporządkowany jest eliptyczny, pełen niedopowiedzeń montaż. Poszukuje żony, która przekonana o śmierci męża wykonuje tatuaże z fragmentami jego wierszy. Wydrążony przez cierpienia i spędzony w samotności czas, nie jest gotów do spotkania z ukochaną, która urasta do figury wiecznie czekającej Penelopy. Świadectwem subtelności twórców filmu jest scena spotkania małżonków, w której dotyk splata się z niemożnością spojrzenia w oczy. Grana przez Monicę Bellucci żona wykonuje tatuaż na plecach poety – i tylko ona wie, czy poznała, kim jest starszy mężczyzna.
Raczej sporna wydaje mi się wygrana „Zabić bobra” Jana Jakuba Kolskiego w Konkursie Filmów Polskich. Kameralna i intensywna historia uczucia łączącego pogrążonego w kryzysie żołnierza przygotowującego się do kolejnej akcji (jak zwykle kipiący gniewem i emocjami Eryk Lubos) z molestowaną przez ojca licealistką, wydaje się filmem napisanym pod konkretnego aktorka i skupionym na wykorzystaniu jego możliwości. Lubos gra z dużym wewnętrznym niepokojem, hipnotyzując widza i nadając nietypowemu w dorobku Kolskiego dziełu surowego autentyzmu. Operator Michał Pakulski podąża za Lubosem, żeby uchwycić jego zmienne nastroje, nie panuje jednak nad kompozycją i precyzyjnym uchwyceniem oświetlenia w ciemnych wnętrzach. Film sprawia wrażenie chaotycznego wizualnie, totalna korespondencja stylu operatora z kreacją Lubosa działa na niekorzyść opowieści.
Szkoda, że jury pominęło „Imagine” Andrzeja Jakimowskiego, fascynujący odwagą w przekazywaniu znaczeń dźwiękiem i obrazem. Niewidomy, angielski nauczyciel przyjeżdża do zakładu dla ociemniałych w Lizbonie, aby uczyć podopiecznych czytania świata wszystkimi zmysłami, które im pozostały. Od pierwszego do ostatniego ujęcia film Jakimowskiego pozostaje w tonacji słonecznej, ale niełatwej poezji, obfitując w rozegrane na szmerach i odgłosach sceny suspensu. Odpowiedzialny za dźwięk Jacek Hamela wraz z operatorem Andrzejem Bajerskim stworzyli najbardziej konceptualny i empatyczny zarazem polski film ostatnich sezonów.
Z niezliczonych propozycji Camerimage, jak na każdym dużym festiwalu, nawet gorliwy widz może poznać tylko cząstkę. Pewną inwestycją czasu i uwagi był w tym roku stojący na wysokim poziomie konkurs pełnometrażowych dokumentów. Obok wciągającej niczym gra komputerowa (o której film opowiada) „Wirtualnej wojny” Jacka Bławuta, znanej uczestnikom tegorocznej imprezy w Kazimierzu Dolnym, wyróżniał się kręcony kilka lat portret małomównego romskiego boksera z Holandii „The Silent Boxer”. Zbudowany jak klasyczna bokserska fabuła, nie kończy się jednak sukcesem (wyjazdem na Igrzyska Olimpijskie), ale cichą porażką – wynikłą z kapryśnego losu i niemej zgody na podwójne proste serwowane przez życie nastoletniemu imigrantowi.
Szukanie własnej niszy w celu kultywowania młodzieńczej witalności było tematem „This Ain’t California”, skonstruowanego w znacznej części z archiwalnych materiałów fresku o deskorolkarzach w NRD lat. 80. Opowiadany przy ognisku w gronie niegdysiejszych sportowców-amatorów tęskniących za zachodnim kolorytem, wprowadza widza błyskawicznie w klimat epoki, której symbolicznym i szczęśliwym końcem był upadek muru berlińskiego. Uhonorowany Specjalnym Wyróżnieniem „She Male Snails” stanowi z kolei ważny głos wymierzony w dwupłciową konstrukcję naszej rzeczywistości. Reżyser Ester Martin Bergsmark w wysmakowanych, welwetowych obrazach opowiada o swoim niedopasowaniu zarówno do roli mężczyzny, jak i kobiety. Marzy o świecie, w którym znajdzie się miejsce dla niezliczonych wersji „pomiędzy”. Mało obecny w powszechnej świadomości problem zyskuje opartą na skojarzeniach narrację, nazbyt jednak wyizolowaną (dwoje bohaterów snuje rozważania leżąc w wannie) i w rozczarowujący sposób wypierającą wszelki brud codzienności.
Wspomnę jeszcze o dwóch filmach: „Kwartecie” Dustina Hoffmana, który wzbudził we mnie bardzo ciepłą reakcję i „Tańcu śmierci. Scenach z Powstania Warszawskiego” Leszka Wosiewicza, żenującym przykładzie „polskiego kina wojennego”. Film Wosiewicza (twórcy świetnego „Kornblumenblau”) to zbiór niezbornych scenek z życia młodego powstańca Marka, nakręconych być może w jednej kamienicy na warszawskiej Pradze przez grupę skautów-debiutantów. To obraz-kuriozum: fatalny realizatorsko i rażący przebijającą z każdego kadru amatorszczyzną. Brak wyczucia dramaturgii i blada fabuła współgrają z plastyczno-scenograficzną mizerią. „Taniec śmierci” najwyraźniej pozbawiony był budżetu, a widza pozbawił choćby jednej chwili „filmowości”. Kręcony w ciasnych planach przez operatora Andrzeja Ramlaua, nie jest nawet widowiskiem telewizyjnym: jest wpadką, w której jakimś cudem folksdojczkę zagrała Magdalena Cielecka.
Świetny, dla odmiany, debiut reżyserski Hoffmana w nasyconych barwach operatora Johna de Bormana przedstawia środowisko byłych gwiazd operowych, zamieszkujących dom starości muzyka. Kiedy wprowadza się doń była małżonka jednego ze stałych lokatorów, dawne urazy powracają, a doprowadzenie do ich wspólnego występu w kwartecie z „Rigoletta” na dorocznej gali będzie nie lada wyzwaniem. Korzystając z błyskotliwej i jawnie teatralnej sztuki Ronalda Harwooda (m.in. scenariusz „Pianisty”), Hoffman wydobywa z aktorów swobodną radość grania w tej z lekka geriatrycznej, lecz pełnej energii historii. „Kwartet” przypomina splątaniem drobnych ludzkich losów „Topsy-Turvy” Mike’a Leigh, w którym fabuła również dąży do stworzenia wspólnymi siłami niezapomnianego spektaklu. Takim spektaklem było samo Camerimage, godnie obchodzące swoje jubileuszowe, 20-te urodziny.
Sebastian Smoliński, „Głos Dwubrzeża”