Film na koniec świata
12|12|2012
„Melancholia”, zapowiadana była jako piękny film o końcu świata. Jest jednak niedającym spokoju obrazem, po którym nie potrafi się normalnie funkcjonować.
„Melancholia” jest emocjonalną torturą, bezpretensjonalnie wywlekającą ludzkie fobie do świata zewnętrznego, zmuszającą do rozrachunku z samym sobą. Lars von Trier bezczelnie eksperymentuje z odpornością psychiczną nie tyle własną, co swoich widzów. I chociaż w jego historii o końcu świata brakuje cech kina katastroficznego, owa katastrofa jest nieuchronna, czuje się ją w powietrzu, co jakiś czas przypomina o sobie szepcząc do ucha: „już niedługo”. Zderzenie się planety Melancholii z Ziemią widzimy co prawda w prologu, jednak napięcie na moment zostaje w nim przyćmione przez pewnego rodzaju poetyckość. Pojawiają się co najmniej kilkunastosekundowe kadry, które dają prowizoryczny spokój: prowizoryczny, bo za chwilę kojąca muzyka staje się nieznośnie przytłaczająca. A kiedy nadchodzi punkt kulminacyjny, czyli obie planety spotykają się ze sobą w tańcu śmierci, zwiastując koniec ludzkiej egzystencji, my wracamy do wydarzeń, które dzieją się jakiś czas wcześniej.
Von Trier, tak jak poprzednio, podzielił film na rozdziały. Pierwszy, „Justine”, wypełnia wesele bohaterki. Justine (Kirsten Dunst) jawi się jako połączenie dwóch skrajności: gorączkowości i apatii. Pomimo usilnych starań wielu osób, w tym szwagra-milionera, który wydał majątek na kosztowne przyjęcie w eleganckim hotelu, otoczonym w dodatku polem golfowym, wesele kompletnie się nie udaje. Ten „wymarzony dzień” jest stale nękany przez napięcia emocjonalne, które czają się na każdym kroku. Atmosfera panująca w willi staje się w końcu nie do zniesienia, a Justine jeszcze tego samego wieczora zdradza swojego męża. Po weselu pozostaje jedynie niesmak, jednak panna młoda odrzuca zastaną rzeczywistość, przyjmuje względem niej postawę co najmniej lekceważącą.
W drugiej części, „Claire”, na pierwszy plan wysuwa się siostra Justine. To opanowana do granic możliwości kobieta, która wiedzie poukładane życie, a jej zachowania wydają się wystudiowane. Claire, chociaż opiekuje się cierpiącą na depresję Justine, kilkakrotnie powtarza jej: „Czasami bardzo cię nienawidzę”. Justine to chyba jedyna osoba na świecie, która jest w stanie na moment wyprowadzić swoją siostrę z równowagi. Justine, pogrążona w całkowitym odrętwieniu, skupia się wyłącznie na nieuchronnie zbliżającej się katastrofie. Ten nastrój wkrótce udziela się również Claire, która obsesyjnie obserwuje krążącą wokół Ziemi Melancholię. Zapewnienia jej męża, który twierdzi, że nie dojdzie do zderzenia dwóch planet, wydają się być dla niej suchą, niczym niepopartą informacją, która ma ją jedynie uspokoić. Chociaż filmowa historia toczy się spokojnie, nie możemy oprzeć się wrażeniu unoszącej się wokół atmosfery katastrofy, przygnębiającego końca, na który nikt nie ma wpływu. Widzimy świat, którego obraz powoli się zaciera, czujemy zapach, który z każdą chwilą się ulatnia, chociaż bohaterowie na ekranie jeszcze przed niczym nie uciekają. Nie ma tam paniki, popłochu, wręcz przeciwnie: jest niedorzeczne opanowanie. Stan zupełnej halucynacji, jaka dotyka bohaterów, udziela się odbiorcom, którzy nabierają się na tę sztuczkę zaserwowaną przez von Triera.
Lars von Trier pokazał koniec świata z intymnej perspektywy konkretnych osób. Nie ma tam walki do ostatniej kropki krwi, nie ma sztabu kryzysowego, nie ma schronów. Reżyser zabrał nas w miejsce, gdzie nie ma żadnych szans na ucieczkę. Nie tylko od śmierci fizycznej, lecz także od naszych przeżyć i wspomnień, rozczarowań i źle podjętych decyzji. Dla Justine i Claire horrorem okazał się nie tyle sam koniec, co pustka w ich relacjach, która nie dawała o sobie zapomnieć przez lata.
„Melancholia” nie daje o sobie zapomnieć, filmowe klatki jeszcze długo po obejrzeniu zostają w głowie, a odbiorca funkcjonuje jak w transie, pełen wątpliwości, wyrzutów sumienia i poczucia wszechogarniającej go winy. I za to czasem bardzo nienawidzę Larsa von Triera.
Paulina Świątek, „Głos Dwubrzeża”