ZNAJDŹ W PROGRAMIE

Berlinale 2013: Krótko o shortach

15|02|2013

Berlinale Shorts, czyli pokazy krótkich metraży i związany z nimi konkurs, skupiają w sobie to, co najlepsze i jednocześnie najbardziej rozczarowujące na niemieckim festiwalu – ocenia Sebastian Smoliński z „Głosu Dwubrzeża”.

Obejrzałem trzy spośród pięciu bloków konkursowych. Jest kilka generalnych zasad, jakimi kierują się selekcjonerzy berlińskich shortów. Przede wszystkim, temat filmu jest najistotniejszy, musi być on społecznie istotny. Po obejrzeniu szeregu pełnometrażowych fabuł, godziny spędzone z krótkimi metrażami sprawiły, że poczułem się, jakbym wrócił na nowy semestr na uniwersytecie.

Potoczna opinia o Berlinale jako miejscu przerabiającym najgorętsze zagadnienia społeczne i polityczne wybrzmiewa podwójnym uderzeniem właśnie w shortach. Jeśli na uczelniach królują postkolonializm, gender, krytyka dyskursu i inne, to tutaj znajdują one swoje odpowiedniki w postaci amatorskich bądź profesjonalnych filmów.

Jest sporo filmów w bloku Queer Shorts, jak na przykład izraelski „Beshivhey Hayom”. Bohater – męska prostytutka – szuka klientów w biały dzień w parku. Jest „pozytywny”, czyli zarażony wirusem HIV. Pośród zieleni drzew odbywa kilka schadzek, aż ląduje w pokoju hotelowym. Film jest świetnie zrealizowany, nakręcony na taśmie 16 mm. Jak podkreślali twórcy: dodaje ona obrazowi szorstkości.

Wszystko to jest przekonujące, interesujące i w pewien sposób szokujące, poza faktem, że film ma wydźwięk homofobiczny. Reżyser Oren Adaf, również odtwórca głównej roli, wtłacza nas w rzeczywistość, w której obok dzieci bawiących się w piaskownicy znajdują się właściwie sami homoseksualiści – każdy ze spotkanych przez bohatera mężczyzn ma ochotę na „numerek”. Nawet jeśli krótkie metraże rządzą się regułą zagęszczenia i alegorii, wydaje się to przejawem obsesji, nietolerancji i raczej wyrządza tematowi szkodę. To karykatura, która po takich filmach o pożądaniu skierowanym do tej samej płci jak „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee czy wspaniały „Zupełnie innym weekend” Andrew Haigha wzbudza raczej zażenowanie.

Programowi nie można odmówić konsekwencji. Jednak wyłączność trudnych tematów w 27 wybranych filmach – tematów, nie przeczę, bardzo istotnych – sprawia, że domyślamy się, co obejrzymy, jeszcze zanim skończy się pierwsza scena. Celem konkursu „Berlinale Shorts” nie jest prezentacja tych dzieł, które naginają prawa narracji i eksperymentują z językiem, żeby obejść krótki czas trwania i wywołać na ekranie wrażenie, że obcujemy z czymś świeżym i w tym sensie bezkompromisowym. Kiedy zastanawiałem się nad wielką popularnością shortów (projekcje są rozchwytywane, sala wypełniona po brzegi, a bilety trudne do zdobycia), znajoma powiedziała trafnie, że krótkie metraże są ekscytujące, ponieważ można zrobić w nich wszystko, na co ma się ochotę. Na dodatek bezkarnie, ponieważ nie dźwiga się na barkach odpowiedzialności za dużą produkcję. I można zwyczajnie poszaleć z formą.

Selekcjonerzy z multum zgłoszonych produkcji takich dzieł nie wybrali. Wysoki poziom realizacji i wyobraźnia filmowa są tutaj rzadkim dodatkiem. Zamiast tego w programie znajdują się filmy żywcem wyjęte ze współczesnej galerii sztuki. Jak na przykład stricte performatywne przedsięwzięcia Leontine Arvidsson (dwa dzieła w konkursie), która przepracowuje własnego raka i utratę jednej piersi. Czyni to w 3-4 minutowych, statycznych, złożonych z jednego ujęcia filmach, na których w milczeniu bada stosunek do swojego ciała. Jej „2011 12 30” (tytuł to data nakręcenia filmu) przedstawia reżyserkę opartą plecami o drzwi i obrysowującą kontur swego ciała flamastrem. Kiedy to uczyni,  zaznaczy zdrową pierś na rysunku, a w puste miejsce po tej usuniętej rzuci pierś sztuczną o gumowatej konsystencji, która przyklei się do drzwi.

Problem z shortami chciałbym podsumować przeciwstawieniem dwóch krótkich filmów z Berlina, podejmujących ten sam temat. Zarówno „Ja kada sam bila klinac, bila sam klinka” Ivany Todorovic i „Ta av mig” Victora Lindgrena to pozbawione purytańskiej otoczki opowieści o transseksualistach. Pierwszy z nich to dokument dziejący się w Belgradzie. Bohaterka po kosztownej zmianie płci musi świadczyć usługi seksualne, żeby oddać pieniądze ukradzione przez jej chłopaka, a do tego opiekuję się swoją kuzynką. Dosłowność, banał i brak koncepcji na uchwycenie intrygującego tematu osiągają poziom krytyczny. Autorzy berlińskich shortów mają dużo do powiedzenia, czasem nie wiedzą jednak w jaki sposób to uczynić. A co gorsza, nie czują nawet potrzeby, żeby nadać swoim filmom kształt. Na konserwatywnych Bałkanach trudno o tolerancję dla odmienności i mniejszości, dowiadujemy się z obrazów jednokolorowych jak plakaty reklamujące Berlinale.

Wykluczenie jest tematem, który przewija się we wszystkich bez wyjątku berlińskich shortach, tak odległych od afirmacji świata, jak odległy jest biegun północny od południowego. Tym cieplejsze uczucia wzbudza szwedzki „Ta av mig”, który zaczyna się jako powszednia scena podrywu w klubie, by powędrować w kierunku intymnego spotkania dwojga ludzi. Przystojniak i atrakcyjna dziewczyna kierują się po wyjściu z imprezy w stronę jego mieszkania. To zaledwie preludium do gorzkiej opowieści o próbie zbadania i przyswojenia odmienności. Dziewczyna ma niski głos, co wzbudza podejrzenia chłopaka. Po chwili dowiaduje się on, że zmieniła płeć. Idą jednak, a na miejscu podrywacz zaczyna dotykać jej nagiego ciała i zachwycać się, że „piersi są jak prawdziwe”. Sytuacja krępuje i zarazem wyzwala bohaterów. Pomaga poznać to, co niewyobrażalne i wyszydzane. Do niczego jednak między parą nie dochodzi, przy pokornym rozczarowaniu dziewczyny.

Z konkursowego koktajlu Mołotowa najbardziej przypadł mi do gustu niemiecki „Forst” Ulu Brauna, puszczany już po północy na koniec seansu. To 10 minut w psychodelicznym lesie, do którego metodą kolażu wklejono bieżnię lekkoatletyczną, podejrzane postaci i zblazowane zwierzęta. Narkotyczna wycieczka w takt muzyki przypomniała mi po kilkunastu shortach, że kino ma więcej niż jedno oblicze.

Sebastian Smoliński